Strona:Jan Lam - Humoreski.djvu/158

Ta strona została uwierzytelniona.

skie nosorożce mojego wuja były — prostą wilczurą. Nie wspominam o despekcie, jaki spotkał wilczą odzież ze strony cywilizowanych a nienawistnych cani lupo, kuzynów jego, należących do rodzaju canis domesticus. Jak błyskawica przyszła mi do głowy myśl, że gdzie są psy, tam i ludzie muszą być niedaleko, zacząłem więc krzyczeć z kondlami w zawody. Naraz z tej strony, gdzie mi się przywidział wilk, pojawiło się parę świateł, a wraz z niemi ujrzałem ośm czarnych postaci, w długich po ziemię szatach...
Odwołano psy, zrekognoskowano moją pozycję i zdjęto mię z drzewa. Pokazało się prędzej niż to powiedzieć mogę, że nie byłem na dzikiem drzewie, ale na gruszy; nie w lesie, ale w sadzie księdza dziekana w Zaklęsłowicach, i że światełka, które mię przeraziły, nie były ślepiami wilka, ale dwoma świecami, przy których księża grali sobie preferansika, i które przez zamarznięte szyby słabo tylko migotały. Szczęście, że moja dubeltówka wypaliła godzinę przedtem, inaczej byłbym pięknych „dziesięć bez atout“ przyczynił do tej puli, zwłaszcza gdy, jak mówiłem, pan Michał Sumiński nie nabijał strzelb inaczej jak tylko lotkami i kulą...
Zabrano mię na plebanię, odgrzano ponczem, odrestaurowano kolacją i winem i zapomniawszy o wszystkich moich nieszczęściach,