że tacy panowie „jakich on widział“, winni mu byli po sto kikadziesiąt złr. za jedną kolację, ale tych stukilkudziesięciu znowu on — „nigdy nie widział“.
Lata płynęły — nie byłem we Lwowie bardzo długo, a gdy wróciłem, jedną z pierwszych moich czynności było pójść na medytację pod „Zielonego Zająca“. Przypomniałem sobie z rozrzewnieniem, ile to tam w kąciku pod oknem wylęgało się w mojej głowie myśli i projektów, politycznych, literackich i artystycznych — ile utworzyłem nienapisanych później nigdy epopei i dramatów — ile, zwłaszcza po dłuższym pobycie i gdy „Kisielkowskie“ było szczególnie dobre, uroniłem łez przez nikogo niewidzianych nad sytuacjami wzniosłemi lub tragicznemi, które w duchu tworzyłem — albo ile też czasem uśmiałem się z konceptów, które mi przychodziły do głowy, podczas gdy Johann mył talerze, a Artur muskał się przed zwierciadłem. Spojrzałem czule na stary, zakopcony szyld nad piwiarnią — i zatrzymałem się nagle, uderzony zmianą. „Zielony Zając“ był jak zawsze co do maści swojej w niezgodzie z pojęciami łowców i zoologów, ale był świeżo odlakierowany, a pod nim, najlepszą polszczyzną, na jaką zdobyć się mogą lakiernicy lwowscy, stał napis: „Restauracja i piwjarnia Jana Purzpi-
Strona:Jan Lam - Humoreski.djvu/212
Ta strona została uwierzytelniona.