— Ach, stary Czarnokoński! zawołałem, czy żyje jeszcze?
— Żyje, Bogu dzięki, odparł Franciszek, tylko zdziwaczał ze szczętem...
— No, proszę kogo! — były moje słowa. Toć on z moim nieboszczyuiem stryjem, byli pierwszymi uczniami nowo założonej szkoły krzemienieckiej, za ś. p. Tadeusza Czackiego! Zgrzeszyłbym, gdybym nie uściskał kolan staruszka.
— Masz rację Macieju, huknął p. Franciszek. Starszym ludziom, którzy widzieli lepsze czasy od naszych, należy się cześć i ukłon! Jeżeli chcesz, to jutro zaglądniemy do Szaleniec odwidzić marszałka. Tylko powiadam ci z góry, że dziwak, i że porucznik ma jakąś ansę do niego.
— Mniejsza o to, pojaadę taakże! zawołał porucznik.
I tak, nazajutrz rano, ruszyliśmy w odwiedziny do starego Czarnokońskiego, zostawiając młodzież w Isakowcach, dokąd, jeżeli się grubo nie mylę, zabłądził po obiedzie na koniu p. Modest Dynicki, przepraszając, że go tak daleko zaprowadziły charty, ścigające zająca. Biedna Fruzia ze swojemi swatami, i ze swoim ledwie — nie — hrabią Ewarystem!
Był czas, kiedy szczekanie psów i trzaskanie harapów głuszyło wszelkie ludzkie głosy
Strona:Jan Lam - Humoreski.djvu/50
Ta strona została uwierzytelniona.