rającym. Zastaliśmy p. Ropuszyńskiego wpół ubranego, siedzącego na fotelu, z tym samym wyrazem przerażenia w jego czerwono-zielonem obliczu jaki widzieliśmy wczoraj.
— Co ci jest, moja rybko? Czy na prawdę jesteś chory!
— O, o, panie marszałku, wołał sprawnik, trzymając w każdej ręce klapę od kamizelki i usiłując ją zapiąć. Było to niepodobieństwem, kamizelka bowiem nie schodziła się z przodu o pół łokcia.
— Matko najsłodsza! zawołał marszałek, jakie okropne wzdęcie!
— To są skutki rydzów, jak mówiłem, zauważył doktor. Jest to wypadek bardzo fatalny! Bardzo niebezpieczny!
— Ależ ratuj go, doktorze, ratuj! Pocóż, do miliona djabłów, uczyłeś się medycyny?
— Niech pan będzie łaskaw nieużywać djabłów, panie marszałku, jęczał pacjent — ja... ja... jestem grzeszny człowiek... katolik...
— Aha chcesz księdza! Marcin, w galop po księdza do Konstantynowa!
— Jeżeli tylko w czas przyjedzie, mruknął doktor.
— No, ale miłosierdzie boskie jest bez granic, zauważył marszałek. Zresztą nie możesz mieć zbyt ciężkich grzechów na sumieniu kapitanie?
— Ach, panie marszałku, powtarzał spra-
Strona:Jan Lam - Humoreski.djvu/57
Ta strona została uwierzytelniona.