przyjąć w prezencie od niego bardzo cennego konia, na znak zgody. Gospodarz nie chciał nas puszczać, ale ja, po obiedzie. pod żadnym warunkiem nie chciałem zostać dłużej w Szalenicach, obowiązując się prowadzić jeszcze dzień jeden tamtejszy tryb życia. Nadmienię tylko że sprawnika, który tymczasem zmartwychwstał, karmiono znowu dalej, jak na zarznięcie i że nie sprzeciwiał on się temu wcale, rydzów już tylko jeść nie chciał, mimo wszelkich przedstawień marszałka i doktora, że należy „wybić klin klinem“!
Zabawiliśmy jeszcze parę dni u Franciszka. Z powrotem temu roztrzepańcowi Józefowi, sprzykrzyło się siedzieć w koczu, wylazł więc na kozieł i wziął lejce od Wasyla. Protestowałem, ale daremnie, przeciw tej zmianie woźnicy, wiesz bowiem doktorze, jak nienawidzę nieostrożnej jazdy — cóż kiedy paniczowi podobało się koniecznie narażać nas na skręcenie karku. Ma się rozumieć, że zjeżdżając w jednem miejscu z góry, nie pozwolił zahamować powozu, orczyk uderzył jednego z biczowych koni po nogach, cała czwórka dała z nami drapaka i zamiast na most, zjechaliśmy do rowu i złamaliśmy dyszel. Szczęściem nikomu nic się nie stało i tylko było niepodobieństwem jechać dalej. Potrzeba było wyprawić Wasyla do najbliższej wsi po pomoc. Za kwadrans ujrzeliśmy
Strona:Jan Lam - Humoreski.djvu/61
Ta strona została uwierzytelniona.