Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/100

Ta strona została przepisana.

— Śmiej się głupi, — masz z czego — mówię dla własnej satysfakcji i z największą rewerencją dla pieska, aby tylko z budy nie wylazł, odsuwam się zrazu dyskretnie, a później ankarier umykam do skraju polany. Tam u potoku, robię z sobą porządek: siadam wprost do wody; prędszy będzie skutek... Wyprałem się wreszcie jako tako, choć pół godziny mię ta historia kosztowała! Skręciłem do krzyża. Czemu mię — do szatana! — ta architektura tak tu uwiodła!
Na Psią Trawkę teraz — brrr! — sama nazwa przypomina mi to kudłate bydlę... Błoto, jak sto diabłów; ale deszcz już przed tą moją awanturą ustał. Skakałem jeszcze długo po leśnych kałużach, aż dobrnąłem wreszcie, niby bocoń przez błotniste szlaki, do schroniska na Trawce. Tam pociecha w strapieniu: już na szosie przed Roztoką minąłem jakiegoś wojaka z przystojną panienką o wydętych wargach, którą on Martyną nazywał; pod Wołoszynem oni mnie minęli; gdzieś w pobliżu Waksmundzkiej ja ich zacząłem dopędzać, ale psie moje figle inaczej zrządziły; tu ich wreszcie mam. Zagospodarowali się, wzniecili ognisko i kończą herbatę, a ponieważ pamiętam, że pod Kopieńcami człek się zwykle błąka, a pan porucznik zdradzał znawstwo Tatr, więc wyspekulowałem sobie, że z nimi pójdę; nie chcę się już dzisiaj błąkać: ten piesek ognie we mnie pogasił...
Tak się też stało; no, ale gdzież można iść z Psiej Trawki, jeśli nie w jagody, w borówki, po tutejszemu? Stu rąk, stu języków! — by opisać i opowiedzieć, ile tam tych jagód! To też jedliśmy dobrą go-