Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/101

Ta strona została przepisana.

dzinę, aż wydęte wargi panny Martyny sczerniały na węgiel, a zęby hebanowi się stały podobne. Dobra, widać córka: dla mamy chce jagódek nieco zebrać; ale w co? jeden ma kubasek maleńki; jakżeż nie usłużyć takiej osobie? — ofiarowuję swój... Długości omawiań, jak i kiedy ma mi zwrócić kubasek panienka, nie odpowiedział jako żywo wynik: juzem się z nim na zawsze pożegnał... Dziwni są czasem ludzie...
Pan porucznik, jak się okazało, zielonego pojęcia nie miał o drodze; łaziliśmy więc razem po rąbanisku, jak jabym to potrafił sam, wreszcie skręciliśmy pierwszą lepszą drożyną w las — i oto jesteśmy na Cyrli... Tylko błoto na wylocie, żal się Boże! — młaki na całym spadzie aż do szosy! Pożegnawszy się przy jadłodajni napotkanej, do której ci państwo wstąpili, by deser obiadem dopełnić, puściłem się przez Jaszczurówkę i Bystre, łożem potoku — do domu!
Pieska na Waksmundzkiej długo będę pamiętał, raz, przez emocję, której był sprawcą, po wtóre, przez wdzięczność, że mnie nie skosztował perłowymi zęby swoimi...