Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/103

Ta strona została przepisana.

rusza się nikt. Trudno, skrzykuję moje szyki, — idziemy. Armia trzygłowa tylko: prócz mnie, idzie p. Jan K., artysta dramatyczny, kolega mój dobry z lat pacholęcych i p. Jadwiga N., klasycznej rzymiance podobna, a mimo to w powaby polskiej zdobna kobiety; osoba, którą przed paru dniami zaledwo poznałem, a już nauczyłem się cenić w niej zarówno artystyczny gest, jako i sprawność cielesną.
W świetnej kondycji puszczamy się w tan! — tanem to nazywam nie przypadkowo: — zobaczymy wieczorem...
Godzina już pewnie dziesiąta, a może i po... Pogoda, jak wyżej, wymarzona! Jasno, jędrnie, słonecznie; wietrzyk od czasu do czasu zaszeleści, pogłaszcze, poderwie, — ale na ogół delikatny. Rozzłocone szczyty odcinają się ostro od modrego, aż ciemnego, nieba. Zielone zbocza, dokąd zieleń sięga, lśnią w promieniach, rzucając ciemne kontury na fale jeziora... Raj! raj!...
Nie śpieszno nam, bo i po co? — czasu mamy dość. Idziemy niby na Żabi Niżni, a to spacerek przecie.
„Spacerek? — z grymasem kuszącym mówi panna Jadwiga — a jabym tak chciała co poważniejszego...”
Niech cię niebo ozłoci, panienko! Toć ja przez wzgląd na was tylko takim dzisiaj skromny... Wspaniale: idziemy na Żabi Wyżni.
Pan Jan teraz cokolwiek się stropił: jest on w ogóle zwolennikiem wrażeń łagodniejszych, wolałby w górach wszystko, co małe, co niżnie... Ale co