Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/104

Ta strona została przepisana.

miał robić? Bóg chce, czego chce kobieta... Decyduje się.

Okrążamy tedy jezioro, pniemy się ścieżką „warszawską” do góry i przysiadamy u Czarnego Stawu, aby się nieco zorientować co do drogi i z Chmielowskim poradzić. Fraszka, panie dobrodzieju, — nie całe trzy godziny na szczyt; doliczając drugie tyle na powrót z odpoczynkiem, łącznie otrzymamy około sześciu godzin; bądźmy hojni: weźmy dziesięć, to i tak na ósmą będziemy z powrotem; a przecie ostatnią godzinę to i po ciemku możemy się człapać wzdłuż jeziora. Dodam nieśmiało, że mam ci ja świecę w plecaku, ale zapałek nie mam; kiedy indziej w przypływie przezorności zaopatrzę się w zapałki i wtedy, jak na złość, o świecy zapomnę, — takie to już szczęście moje w górach...
Zaczyna się długa wędrówka po zboczu Żabiego grzbietu; idzie się dość poziomo, tak, iż nie męczy się człek nad miarę, co wobec kąśliwego dzisiaj słońca miłe jest nad wyraz. Siklawka gdzieś z pod Mięguszowickiego pieści oczy widokiem: tęczą gra jaskrawą.
Obserwuję moich towarzyszy: Pan Jan trochę zaaferowany; zabrał, licho wie po co, pled, który dźwiga z poświęceniem w paskach; biedak, to na plecy go zarzuca, to do boków przypasowywa, — nic nie pomaga: pled wszędzie zawadza... A że nie spodziewając się większych wypraw, nie wyekwipował się jeszcze i warszawiaka udaje, więc ciekawie wygląda z tym tobołkiem, niby wojażer, co Giewontowi przyjechał drelichy sprzedawać... Ostrożny to turysta, stateczny, spokojny, turysta-