Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/105

Ta strona została przepisana.

dżentelmen: nie zapala się, nie zapomina; taternika w nim mniej: nie par force „być” tu lub tam jest mu hasłem, lecz „być o ile się da”; — taki zapewne znikąd nie spadnie, ale też i świata zdobyczami nie zdziwi.
Inaczej dzielna nasza jedynaczka: szalenie ciekawa gór; wszędzie by chciała być, i tu, gdzie jest, i tam, gdzie jej nie ma. Lotna w projektach, a rozważna w ich wykonaniu; trudności technicznych, — umiarkowanych, co prawda — wprost nie dostrzega, mimo, że po raz pierwszy jest w górach. Nie z porcelany panienka; widać, że gimnastyką w życiu się bawiła. Poważna, rzekłbyś, surowa, — ale niech tylko lekki uśmiech buzię jej okrasi, mieni się, jak barwy opalu: przestajesz lękać się onej powagi... Jeżeli dodam, że urodziwa ta osóbka przykładną wykazuje zgodność w wycieczce, uwierzycie mi chyba, że cymes jest i tyle. Zobaczymy zresztą w grze.
Oj, tylko coś jakoś podejrzane: wskazówki zegarków powariowały; lecą tak rączo, że nadziwić im się nie można. A może to nie one takie chyże, tylko myśmy tacy powolni?... Teoria względności nie zaprząta w tej chwili głowy panu K.; woła on po prostu: jeść! Dobrze, — siadajmy. I znów ze trzy kwadranse ubiegły. Nawołuję wreszcie do marszu; tymczasem pogodny zawsze i miły towarzysz bluźniercze rzuca mi słowa:
— Boję się tego Wyżniego, wolałbym wrócić...
Seria sprzeciwów, tłumaczeń, kontrargumentów, których krótki sens taki, że kolega pójdzie sobie powolutku z powrotem — droga przecie, jak na