Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/106

Ta strona została przepisana.

dłoni, — a my z panną Jadwigą pędem zwinnych kozic polecimy dalej. — Odważna: niczego się nie boi...
Wpatrzeni tedy w kształtną Żabią Lalkę, posuwamy się z panienką wzwyż i wkrótce osiągamy trawiasty zachodzik u stóp Lalki. Dostanie się do niego, dalibóg, nie łatwe: parometrowy próg z rysą pionową pośrodku. Próbuję tej rysy, — gdzie zaś! Biorę się na prawo: komedia istna! — mam niby sposób wejścia: lewa nóżka na kamień, wyprostować kolano, pół obrotu w prawo i chwyt tam, o! Cóż łatwiejszego? A jednak nie mogę się zdecydować: jak na sprężynie, to się unoszę nieco, prostując nogę, to cofam się ze wstydem; pospolicie mówiąc: tchórzę... Byłem pewien, że manewr ten wykonałbym, a jednak — nie mogłem się przemóc. W końcu w inny jakiś sposób wtłopaczyłem się do góry i podałem rękę kompance. Z tryumfem rzucam spojrzenie ku panu K., który tam, ot, się „cyrni”, jak owa Maryś ze śpiewki.
Posuwamy się teraz trawnikiem, to trudniej, to łatwiej, ale na ogół dobrze. Osiągnęliśmy siodełko pod Lalką i — zwrot na lewo. Mamy przed sobą — jakby to powiedzieć? — długą półkę trawiastą, okalającą ściany Żabiej Lalki i Żabiego Mnicha od południo-wschodu. Biegnie ona nad głębokim żlebem, spadającym ku Czarnemu. Miejscami szersza, miejscami w gzyms wprost przechodzi. Wobec tego nierówności wszelkie z nastermanych kamieni na poważne urastają przeszkody. Ostrożnie, ostrożnie stąpamy, bo w prawo — w żleb na