Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/108

Ta strona została przepisana.

Upojeni poezją kamienia, rozradowani, rzekłbym, że udało nam się dopiąć zamierzonego celu, ale źli, że o godzinę wcześniej nie ruszyliśmy ze schroniska, opuszczamy się z panną Jadwigą z przełęczy po onej półce dokoła Żabiego Mnicha. Zegarek pół do szóstej wskazuje, ale w tej czeluści kamiennej — mroczno już niemal. Idziemy percią kilka minut.
— Stop! proszę pani! Źleśmy poszli: perć ma tendencje ku górze!
— No, może z tonu spuści...
— Ba, — kiedy pamiętam, że tam dwa jasne kamienie przekraczaliśmy, dochodząc do przełęczy, a na naszej drodze takich nie ma wcale.
— Więc?
— Ha, idźmy jeszcze nieco, — zobaczymy...
I zobaczyliśmy: perć najpospoliciej w świecie — urwała się, znikła...
— Nie ma co! z powrotem do przełęczy!
Piętnaście minut w jedną stronę, piętnaście z powrotem — do diabła! pół godziny stracone! Wracamy na przełęcz i wypatrujemy:
— O, tu, tu... — teraz będzie dobrze.
Idziemy. Pięć minut, dziesięć, kamieni białych nie widać... — czyżby to jeszcze nie to?
— Zwrot! Urywa się! A niech to jasne kule biją!
Wracamy na przełęcz. Pół do siódmej: godzina stracona!
— Panno Jadwigo! Źle jest: ciemno już prawie. Młode pani ma oczy: kamieni jasnych niech pani szuka!