Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/111

Ta strona została przepisana.

nych kamieniach! Gdybym wór złota był znalazł w tej chwili, nie rozradowałby mnie do takiego stopnia! Przy tym — i satysfakcja pewna: cała ta walka namiętna, jako i jej wynik dodatni — odbyły się w oczach kobiety!
— Nóżki za pas teraz; panno Jadwigo! Honor teraz cały — w nogach...
Rozjaśniło nam się w oczach; — może dlatego, że perć nas z czeluści na front przed Żabią Lalkę wywiodła... Skrzydła u ramion mi urosły... A ona, ona, ta biedna wyciągnięta przeze mnie na wertepy ofiara, głodna teraz oczywiście i przewiana w lekkiej bluzczynie — bo wiatr nie na żarty zaczyna poświstywać — nie skarży się, nie urąga, nie narzeka, jeno wyciąga nożyny, by mi sprostać... i przychwala sobie jeszcze... Dzielna towarzyszka!
Obejście Lalki, opuszczenie się z siodełka owym zachodem trawiastym, zsunięcie się z czupurnego progu — to fraszka teraz dla taterników, którzy przed chwilą na czekanie się podciągali na urwistej skale i w żywe się bawili drabiny! W godzinę byliśmy na miejscu, gdzie pożegnaliśmy się z p. K. Szkoda, że nie „poczekał” na nas tutaj, jak się przy rozstaniu odgrażał... — szalenie byłby pewnie ubawiony w tej chwili: siedem godzin czekania mogło by mu snadnie humor wyostrzyć... Bo to już dziewiąta! tak, dziewiąta... — ciemno niemal zupełnie.
Ze dwie godziny jeszcze drogi, łatwej wprawdzie, ale po nocy może nawet niebezpiecznej. Wiem, że bliżej ku Rysom popodcinane ściany od Czarnego; wiem, że w pewnym dopiero miejscu schodzić można. Ale jak trafić do tego miejsca i nie polecieć