Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/113

Ta strona została przepisana.

Czarnego; panna Jadwiga pociesza nawet, że widzi szereg jaśniejszych plamek, łukiem biegnących na obrzeżu; były by to te płaskie kamienie, którymi wyłożona błotnista ścieżka, okalająca Staw od północy? A zatem baczność, — musimy być bliscy skrętu na lewo. Otucha wstępuje w serca, bo to znaczy, że jesteśmy już na linii północnego brzegu jeziora, że skręt tuż tuż być powinien...
Istotnie, ściana jak gdyby się spłaszczała ku dołowi, jak gdyby...
— Co, panno Jadwigo, próbować? — to już pewnie żleb...
— Próbować, zawsze próbować! — rzuca rezolutnie.
Ha, wola Boża! Opuszczam się, bo spłaszczenie rzeczywiście do żlebu nas ściąga jakiegoś. Tyle ich tu przecie, tych żlebów!...
Idzie się jako tako; opuściliśmy się po ściance na dno i zwolna grzebiemy się ku dołowi. Coś jakby migało na dole, kołysało się... Nie mylę się: to czarna tafla jeziora faluje w podmuchach wiatru. Linia rozdziału jaśniejszego podłoża, po którym stąpamy, i migocącej owej tafli czarnej, rysuje się jednak zbyt jakoś daleko, ba, włazi — hen — na jezioro! Wniosek jasny: żleb jest podcięty! Chciał, nie chciał, wyłaźmy! — to nie tu jeszcze... Wydobywamy się, wznosimy mniej więcej do poprzedniej wysokości i sypiemy znowu poziomo dobry jaki kwadrans.
— Jest! — o, tu pomagałem p. K. do góry! — pamiętam!