Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/117

Ta strona została przepisana.

wszyscy świątecznymi gośćmi. Cóż mogło zostać dla biednych turystów? Dostaliśmy tylko — malinowego soku... no sześć szklenic przyciepłej już nieco wody uszlachetniliśmy — czy, jeśli kto woli — splugawili barwną tą cieczą, by pić za zdrowie dzierżawcy! Poza tym — o Ryczywole zamilczeć wolę...
Przyjaciele nasi śpią snem sprawiedliwych. Pan Świerz Mieczysłw tylko czuwa jeszcze; ostatnie zlecenia oddaje kilku zuchom z wysokogórskiej kompanii, z którymi — poczciwy — już był na wylocie, by nas szukać na ścianach Żabiego, — Bóg zapłać!
Po sutej kolacji, odprowadziłem pannę Jadwigę za wskazówką zaspanej donny służebnej do babińca i — spać na górę pod swój numer!
Inna jednak półsenna amazonka tamuje mi dostęp do hali:
— Hola! — tam nie można, tam wszystko zajęte!
Tłumaczę wyszukanie grzecznie, nie mniej przeto przekonywająco, że się myli ta pani, bo oto w ręku mam dokument w postaci zamówionego od rana łóżka.
— Tak? No, to trudno, proszę pana, ale co ja zrobię, kiedy w łóżku pod tym numerem leży śpiący gość?
— Męski, czy damski? — wołam natarczywie.
— Męski, — odpowiada amazonka z rezygnacją, czując już gromy w powietrzu.
— Psiakrew! — mi się wyrwało. Ale zapalam się:
— Jak to? — ja mam numer, a wyście położyły męskiego gościa? Łóżko mi dajcie! — żywo!
Zbyt żywo akcja znów nie szła, ale ku temu wy-