Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/118

Ta strona została przepisana.

raźnie zmierzała, by gościa wykurzyć z legowiska. Na propozycję taką odpowiada on krótko i węzłowato amazonce:
— Co? kto? Wynosić się, do diabła!
Spoglądam na kategorycznego pana i ze zdziwieniem widzę... czerwoną kokardę. Na prawo, na lewo, wisi moc takich kokard na wiszącym odzieniu! Gość czym prędzej usypia, a donna mi objaśnia:
— To socjalistyczna partia tu śpi.
— A niech was pięć kroć! — wrzeszczę. — To taki burżuj wlazł mi tu w groch! „Hańba!” — mi tu jeszcze zakrzyczy... Nie chcę! Biegnę półprzytomny na dół, przypomniał mi się bowiem sybaryta p. K.; śpi u p. radcy Jana Nowickiego, opiekuna przybytku — i dlatego właśnie amazonka i tu mnie osadza. Ja nic, prę...
Przyjęto mnie bardzo życzliwie. Wtłopaczyłem się odrazu do łóżka sybaryty. Pytali się mnie panowie o różne rzeczy, litowali się, komentować chcieli zdarzenie, — ja dorwałem się tylko do wody, której trochę zostało w karafce, i usnąłem, zanim zdążył pan K. sformułować pogląd na naszą eskapadę.
— A panna Jadwiga? — pyta.
— Kłaniać się wam kazała serdecznie — odpowiadam przez sen, — ale ma pretensję, żeście nie poczekali...
Machnął ręką, bo już sapałem, jak wół do karety, powiedziała by panna Zofia z „pawilonu”.
Nazajutrz znowu cudnie na dworze. Przypuszczając jednak, że moja rzymianka bez bucików w góry nie pójdzie, nie bardzo się śpieszę ze wstawa-