Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/119

Ta strona została przepisana.

niem. Gdyśmy się zeszli wszyscy przy śniadaniu, dowiedziałem się, że partia p. Jaroszyńskiego już sobą rozporządziła; moja kompania również światoburczych zamiarów na dziś nie żywi, zwłaszcza, że buciki p. Jadzi demonstracyjnie odmówiły służby. Zdecydowaliśmy się tedy też na powrót przez Waksmundzką.
Na odchodnym komiczna trochę scena: chcę płacić za dwie noce. Zdziwiona amazonka niby:
— Za co? Pan przecież w cudzych łóżkach spał.
Tak na dwu Janach zarobił trzeci Jan, bo objaśnić tu muszę, że nocy poprzedniej, gdy pan Jaroszyński do północy nie zjawił się ze swoją partią, zająłem dla niego zamówione legowisko; o drugiej w nocy, jak powiedziano wyżej, stanął po licznych perypetiach dnia u wezgłowia; miałże mnie wyrzucać? — legliśmy pobok. W taki oto sposób upiekły mi się dwie noce! — a zarobek nocny liczy się podwójnie... Śmiał się do rozpuku z tego czwarty Jan: p. radca Nowicki.
Malować uroczego powrotu w taką pogodę przez rozśpiewany las, nie będę, by w czytelniku zawiści nie budzić. Wspomnę tylko, że i miłą godzinkę z gazdą „pod Wołoszynem” spędziliśmy, i na pieszczotliwej Gęsiej Szyi w słońcuśmy się pławili, i pieska na hali Waksmundzkiej z satysfakcją zwymyślałem, tym śmielej, że ujadał na uwięzi, z oddali, i wreszcie spadliśmy, jastrzębiom podobni, na błogosławione pola jagodowe pod Kopieńcem.
W przecudny wieczór letni znaleźliśmy się znów przy Chałubińskim. Toż to zasłużony będzie jutro wypoczynek!