Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/127

Ta strona została przepisana.

Michałowi bowiem gniew się w oczach pali! Jakto? On z poświęceniem w piecach już napalił, kolację zaordynował, a tu mu się rozbieżeli, żona niewiadomo gdzie, my niewiadomo gdzie! — Noc już fałdy płaszcza rozpostarła, a on sam? Łatwo jednak małżonka osadziła srogiego człowieka:
— Michaś, uspokój się, bo cię na Rysy nie wezmę.
Nie wiem, czyby się zbytnio tym zmartwił: taternik to już „przechodzony” trochę; ś. p. Kirkora towarzysz; dziś woli teoretycznie pięknem gór się upajać, niż fizycznie z ich substancją walczyć; czy dziw? Ale decorum trzeba zachować: chociaż „wybierać się” na wycieczkę trzeba... Zwykła rzecz: i słońce wszak zachodzi... Uporczywe tylko takie badyle, jak ja, sterczą na złość!
W nadziei co do jutra, legliśmy spać. Ale — do diabła! — czy tu w ogóle człowiek czego pewny w górach? Za drewnianą ścianą umieściła mi się jakaś paskarka pur sang z Warszawy z kwilącym dzieciątkiem; ale to jeszcze pół biedy: można wyzyskać dla snu choć interwale wolne od piszczenia; nic z tego: te właśnie interwale wyzyskuje i owa pani, tłumacząc coś zawzięcie swojej towarzyszce; soczyste określenia, jak grandziarz, choroba, swołocz, obijają się o zdumione ściany numeru! I byłoby tak do rana, gdyby obiekt tych zwierzeń krasomówczych, inna jakaś pani, nie zaczęła chrapać. Śpi, psiakrew, — pomyślała sobie paskarka i — przestała; na ten tylko moment czekało wrzaskliwe niemowlę... Ach, co za szczęście, że ja osiem godzin na zapas w dzień sobie pospałem! Usnęła wre-