Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/128

Ta strona została przepisana.

szcie paskarka, usnąłem i ja z nią — honny soit qui mai y pense...
Budzę się o 5-ej. Rany Boskie! Zdradziła mnie noc! Mgły, leje obskurnie, zimno! — co będzie? co będzie?
— Bez względu na pogodę! — wymknęło się wczoraj p. Eugenii, a firma to jest pewna: nie obawiam się tedy większych powikłań; mimo to iść w ulewę, w wiatr, — śnieg napewno tam na górze, boć temperatura tu zaledwie 3° C wynosi, — nie uśmiecha mi się zbytnio.
— No, i jakże? — pytam, gdyśmy się zeszli przy śniadaniu.
— Idziemy... — jąka Michał. — Jednak, gdyby, to jest, wszelako...
Spojrzenie pani powstrzymało go.
Ruszamy; musić się przecie skończyć to lanie... Przy Czarnym Stawie czekamy godzinkę w kolebie i chciwie chwytamy chwilowe przerwy w deszczu.
Obejście stawu, to dzisiaj przejście przez dziewięć płatów podmokłego, miejscami podziurawionego śniegu; a wszystko to biegnie ku jezioru i — ot — ten płat na przykład przepięknym seledynem aż do dna pod wodę sięga; głębia odrazu ze 4 metry z brzega; stromizna płatu duża. — Przypomniał mi się onegdajszy płat śniegu w Roztoce i mrówki zaczęły mi chodzić po krzyżu...
— Panie, ja świetnie pływam — pociesza mnie p. Felicjan — z mostu skoczę do Wisły.
Wybrał się z pociechą! Mrówki pod kark mi już podłażą... Ale mam się na wstyd narazić? Zamkną-