Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/129

Ta strona została przepisana.

łem oczy przed pięknym seledynem i buch w śnieg. Los jakoś oszczędził dni moich...
Wchodzimy na pierwsze zakosy trawiastego stoku. Dotąd doszła wczoraj p. Eugenia; — i tak przez te nienęcące płaty na amatora? Z tupetem niewiasta!
Deszcz znowu pada. Mgły potępieńcze zaległy skały, skaczą, huśtają się, tańczą; a każda nas zimnem owionie, szyderczo snopem drobin deszczowych obrzuci, zachichocze... Były nad nami, o, pod nami teraz, koło nas... Rozdarła się jedna u góry i — ratunku! — złota strzała słońca padła nam do stóp... Nadzieja? — — Nie! szyderstwo raczej...
Dosięgamy piargów. Biegun północny! Śnieg, śnieg i śnieg... Deszcz ani popuści... Ruch jakiś za nami: trzech zuchów z gołymi kolanami nas mija.
— Która godzina? — pyta jeden.
— Dziesiąta dochodzi, — odpowiada ktoś, —
— Ach! jakże my wolno idziemy! — dziwi się niby młodzieniec. — Godzinę już się wleczemy od schroniska.
Skłamał napewno: już dwie dobre idzie, ale co to szkodzi zadziwić kogo? To tak, jak ci autorowie przewodników, z których każdy dystansuje (na papierze) poprzednika. Niech się ludzie bawią: tout comprendre c’est tout pardonner...
Ostry wiatr staje się mroźnym. Widmo Nansena przez myśl mi przelata, — ale gdzie psy? psy gdzie? Psów nie ma, ale ktoby uwierzył? Na śniegu roje... pcheł! pcheł, albo żyjątek jakichś bliźniaczo do nich podobnych... Skacze to wszystko, raduje się, śmieje do życia... Jak temu w łapiny nie zimno, skoro Mi-