Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/131

Ta strona została przepisana.

chu śnieżnym. Idzie się na węch. Słowem, hulaj dusza!
Kolana gołe u góry łysnęły. Co to? nasze zuchy wracają?
— Panowie już ze szczytu?
— Nie, — miękkim głosem objaśnia jeden — tam bez liny przejść nie podobna! Lód wszędzie...
— Na miły Bóg! — wołam — nie straszcie mi, panowie, gromadki!
— A państwo mimo to pójdziecie?
— Spróbujemy. —
Młodzieniec wprost, widzę, urażony; ale lojalnie łagodzi dalsze informacje.
Dzielę się dyskretnie z p. Eugenią ostrzeżeniem chłopców.
— No, toć dotąd jeszcze nienajgorzej — odpowiada — zobaczymy dalej...
Idziemy więc dalej. Śnieg w górnych strefach sfolgował nieco; wiatr miota się, jak dzik w ostępie. Skała zasypana całkowicie, jak okiem sięgnąć. Tam zaś gdzie zefirki śnieg zwiały, lód i szron, w najpiękniejsze pokrystalizowane festony: liście jakieś, gałęzie, jak one kwiaty, które mróz maluje na szybach. To trawki podszczytowe tak kanwę dają krzepnięciu. Jest tu zupełnie zimno, ślisko, lodowato: bijemy w dłonie i tupiemy nogami, bo marzną!
— Daleko jeszcze? daleko?
Człek w zwykłych warunkach kamyczek każdy obmaca, na ten stąpnie, przy tym się zawaha, znaków wypatruje, w chwytach wybredza, — tu idzie