Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/132

Ta strona została przepisana.

na olaboga, jak mówią w salonach pod parterem; i choćby chciał, inaczej nie może.
Mimo mrozu, kurzy się z nas: spotnieliśmy, jak myszy.
— Hola, stać! Michałowi buntuje się serce!
Rzeczywiście, wygląda strasznie: oczy rozwarte, drżenie na ciele, pierś chodzi mu, jak miech w ręku kalikanta. Niepokój nas się ima...
— Nic, nic, — pociesza małżonka — niech odpocznie...
Dała mężowi łyk jakiegoś likworu przedziwnego i — ożył nagle: owszem, nas jeszcze popędza:
— Naprzód, naprzód!
Ot, przykład, jak się prężyć zdolen duch taternika, choć powłoka cielesna w nim znikczemnieje. Zresztą, uwaga lekko tylko związana z naszym Michałem; ten świecić będzie długo jeszcze tężyzną młodemu pokoleniu, — — byleby tylko jak najprędzej na te Rysy wlazł!
Jazda więc! Dochodzimy do owej galeryjki pod szczytem. Tu się kończą ślady chłopców: ulękli się niebezpiecznej kładki, co im się zresztą chwali. Ale prawda, że śtyrbnie tu nie na żarty! Na lewo, na prawo, bezkreśne wprost płaty zimowego śniegu; oba przedzielone tą oto wąziutką przeponą kamienną, niby płotkiem, płotkiem, nie mostkiem, bo na ławę to nawet za wąskie. W lecie idzie się tu po sztucznie wyłupanych wgłębieniach prawego boku, trzymając się górą krawędzi; teraz wszystko to, jak zresztą i krawędź sama, pod świeżym śniegiem; letnia więc droga zamknięta. A więc górą po samej krawędzi? Okrakiem, a może na brzuszku da się ją wziąć?