Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/137

Ta strona została przepisana.

I patrzcie, a radujcie się, ludzie! Droga, którą od lat dziesiątków tu wciąż obiecują, nareszcie ciałem się staje! Już strasowana; robotników dziś przy niej wprawdzie zero całych i zero dziesiątych, ale chybać ją już skończą, skoro zaczęli... Będzie to jezdna polowa dróżka, ale porządna, przekopana miejscami w burtach wysokich. Skończy się wreszcie błąkanie pokoleń po mokradłach Pawiowej i Rakitowego Wyżu! Postęp...
Długo, długo dane nam było „zachwycać się” tym postępem, bo do 8-ej coś wlekliśmy się, jak karawana połamańców, i mnie bowiem jakieś powrósło rozwiodło się w kolanie i dokuczać zaczęło. Noc spędziliśmy tym razem w warunkach wcale przyzwoitych i z dobrym wrażeniem nazajutrz opuszczaliśmy leśniczówkę. Z dobrym — co do samej Podbańskiej, ale złość mnie wprost dusiła, że tak marnujemy okazję Krywania! Już wczoraj wieczorem kokietująco uśmiechał się do nas z granatowego nieba przekrzywiony jego czub, — dziś w promieniach słońca, jak łza czysty, z śnieżną kolią u szyi, wprost wabi, — a my, a ja, obojętnie człapiemy w błotne kałuże doliny, oddalając się od niego! Lecz jakże w takich warunkach kusić się o trofea, gdy każde z nas w innym kierunku odchyla się od pionu? Uciekać lepiej, uciekać! — bo wstyd... Lecę tedy przodem, po ostatniej próbie obrzydzenia Michałowi Kamienistej; upiera się; to mnie znowu podnieca: bunt dojrzewa mi w sercu. Właśnie jestem na rozstaju: skręt na lewo i tabliczka „na Pysne Sedlo” — to znaczy: do Kamienistej.