Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/138

Ta strona została przepisana.

— Do widzenia! — kłaniam się szarmancko. Zobaczymy się w Kościeliskiej! — i ruszam w stronę Cichej doliny...
Oniemiała gromadka, ale już byłem daleko. Na Tomanową zdecydowałem się dolinkę: niechże i ja coś mam w zysku...
Tonę formalnie w kałużach, jak tonęliśmy tu z p. Eugenią w roku zeszłym; dobrym ci tu już znajomy przecie... Pomijam obfite epizody drogi, pomijam deszcz, który mnie obrobił do nitki i przenoszę się lotem strzały (sfatygowanej nieco) poza ławę u wylotu Tomanowej.
Trzech chłopaczków widzę.
— Macie tu po „papirusie”, zuchy! Dobrze ja tu na Tomanową?
— Dobrze, — aby nie zalećcie za daleko: skręćcie zaroz pod górę, w las.
— Bóg wam zapłać! — no i skręcam za chwilę „pod górę, w las”.
Zakpili, czy co? Drę się w jakieś wykroty; pot mi czoło już oblał. Za wcześnie, widać, skręciłem; trawersuję górą wprawo i istotnie po chwili włażę na schodzoną jakąś goliznę. Miałożby to być to?
Idzie ktoś.
— Dobrze tu na Tomanową?
— Dobrze! pyrgajcie do góry! jeno kij ściśnijcie w garści!
Zachwiałem się nieco. Iść mam w dolinę, a ja tu na zbocze się jakieś pnę! Ale co gorsza, kij mam ściskać, — po co kij?
Wkrótce sprawa się wyjaśnia. Rozlega się ujadanie, i niby smok ognisty, rzuca się ku mnie z