Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/139

Ta strona została przepisana.

góry olbrzymi kundel, za nim drugi, trzeci, czwarty! Świeczki stanęły mi w oczach... Mimo, żem człowiek łagodny, pluję w garść i z czekanem staję w pozycji, głosem starając się steroryzować wściekłe te bestie. One nic: jadą na mnie, z roziskrzonym ślepiem... Atawistyczne jakieś siły rycerskie zagrały we mnie: ująłem czekan za głowicę — i nie tak rozmachany rolnik czyni cepami na klepisku, jak ja czekanem o łby pieskie tłukłem, jak po ich białych zębach dzwoniłem! Nie zrażało to rozjuszonego hultajstwa: nacierały dalej; ale głupie doszczętnie: gdyby tak choć jeden z tyłu mię był zaszedł, jużby mnie miały! Nie; wszystkie szły od czoła, bo głupie (bo uczciwe w walce)! Poślizgnięcie się jedno w tym momencie katastrofą by mi było przy sobocie dzisiejszej: psi postu nie obserwują...
Homerycki ten opis grzeszy — przyznam się — przesadą: psy mi nie zrobiły nic, bom się obronił; ale i ja ich nie skrzywdziłem: łby i zęby rozbijałem tak „dla rymu” tylko. Zresztą, nadbiegli juhasi z pobliskiego szałasu i rozpędzili zgraję. Odetchnąłem...
— Złe, — objaśnia jeden — bo „mu” się na karku przejechały dzisiaj.
Zastanawiam się, komu się one mogły przejechać na karku; ale uderzył mię widok trochę niezwykły: ze dwudziestu chłopa w szałasie i przed szałasem, przekomarzają się, kłócą, — olaboga? sejm?
Nie powiem, iżby obrazek zbytnio zaufanie wzbudzał; aby więc zapobiec — albo ja wiem czemu? — daję ludziom pudełeczko papierosów — i to lody