Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/140

Ta strona została przepisana.

łamie: poczęstowali mnie żętycą i pytają oczywiście, gdzie idę.
— Na Tomanową przełęcz — objaśniam — i do Zakopanego.
— On tyz od Tomanowej prziseł...
Zrozumiałem: niedźwiedź tu był! — i to w Tomanowej właśnie, gdzie ja dążę — olaboga!
— I gdzież on się podział?
— Pieski go odegnały prec — hań! — — tu nieokreślony ruch ręką.
— A może wrócił do Tomanowej?
— Kołował siachraj, — ale moze ni...
Zdanie wypowiedziane w formie tak niezdecydowanej nie mogło otuchy mi wlać w serce. Zresztą, psy takie zdenerwowane: sierść dębem na nich; owce — ot cały kierdel przy szałasie; na trawę nie chcą, bo „cują go”, jak objaśnia juhas. Ale co ja tutaj zrobię? Toć do Podbańskiej teraz wracać nie będę; poza tym, „on” mógł i do Cichej równie dobrze zejść.
Dla zachęty ciągną mię w błota niemożliwe i pokazują ślady. Te na lewo wprawdzie kręcą ku dołowi, istotnie jakby ku Cichej, ale skoro to „siachraj” to może się i zawrócił potem?
— Idźcie, idźcie, — pociesza mnie jakiś baca o wyglądzie solidnym — głupi on tam w górę liźć, kiej tu owiecki cuje...
Nie mam wyboru; żegnam się z juhasami i idę w Tomanową. Ścieżka wprowadza mię w obszerny parów, którego dołem bieży rączy potok; olbrzymi płat śniegu zaściela jego łoże. Dziwnie ten śnieg tu wygląda na tle przepięknej zieleni doliny! Dostaję