Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/141

Ta strona została przepisana.

się w kosówkę, jakiej w życiu nie widziałem: to lasy całe! Ponad dwa metry strzelają kłęby gałęzi wzwyż; jarzębiny przy tym sporo.
O niedźwiedziu zapomniałem. Ścieżka się wnet zatraciła gdzieś, więc trzymam się potoku, aby nie zbłądzić; ale potok to w mokradła się chowa, to przez pasy kosówki się przebija, to nawet w malowniczy wodospadzik mnie ciągnie. Drę się, przewijam, wysilam — pot już mnie oblał całkowicie. Pomruk jaki słyszę za sobą; przystanąłem; a nuż to „siachraj”? Nie, — to tylko chmurki, zwiastunki jeszcze jednego lania, warknęły na się. I przyszło ono lanie serdeczne, krótkie na szczęście.
Potoczek doprowadził mię do stawków, co prawda, niepotrzebnie, bo ścieżka na przełęcz biegła nieco na prawo — ale to nic.
Deszcz już ustał; jest około 3-ciej; słońce wysysa wodę z mokrych traw; cicho, że tętna własnej krwi się dosłuchasz! przepiękne chwile... Raj dla oczu: szmaragdowe dywany biegną wzwyż pod przełęcz; trawa jakby strzyżona, taka równa i jasna; nie stromo: jakieś osiemdziesiąt, może dziewięćdziesiąt metrów do góry. Przełęcz — to niby dwie przełęcze bliźniacze, garbem oddzielone od siebie. Biorę się ku lewej — i dobrze trafiam.
Za chwil kilka jestem na przełęczy. Nowe scenarium: skaliste czoła Kominów Tylkowych, w kosodrzew, niby w płaszcz aksamitny strojny Ornak, Iwaniacka wklęsłość między nimi; a dalej poważne kopuły zielone, aż po Osobitą — hen! Inny — sielankowy kraj...
Plan mój był taki: z przełęczy wziąć się na lewo