Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/143

Ta strona została przepisana.

mam w Zakopanem, a towarzysz ma dosyć już uciech górskich: pierwszym pociągiem wraca do Warszawy... Tableau!
Decydujemy się przenocować na górce; jest tu podobno jakiś pokój „bez wygód”, jak nam ostrożnie określono. Zamilczmy o tej nocy! — nie to jest straszne, czego tam nie było, lecz, przeciwnie: to, co było...
Wczesnym rankiem ruszamy. Na Krzeptówce, Skibówkach moc młodych puryców w ładnych sweterkach, oraz panienek czarnookich. Zbudowani jesteśmy: a więc to tacy miłośnicy rannych przechadzek, te dzieci Izraela? Aliści słyszymy:
— Gaździna, masełko wy macie?
— Chłopaczek, może ty masz seru?
— A mleko ty nie posiadasz? — Ja dobrze płacę...
Ot, w jakim celu praktyczni ci miłośnicy przyrody odbywają przechadzki poranne! A kochane gaździny i miłe chłopaczki — w siódmym niebie: drą łyko z tych „dobrze płacących”, nie narażając się w dodatku na niedyskretną opiekę policjantów miejskich.
Odprowadzam p. Felicjana na stację, po czym oczywiście zachodzę do pp. Sędziuków. Źle: nogi potracili; z tydzień mają być nieczynni. Masz tobie — z twardszej widać ja jestem gliny. Wycofuję się i zaraz na wstępie spotykam nieocenionego p. Stanisława Płońskiego, towarzysza tylu moich spacerów! Mieszka w pensjonacie, gdzie w miłe jakieś związki wycieczkowe powchodził i mnie obiecuje w nie wciągnąć; — cudownie!