Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/147

Ta strona została przepisana.

cierpliwie na niego czeka... Przyznała się wczoraj panienka do 22-giej wiosny, jako chłopiec wygląda na 14.
— Dokądże więc pani każe dzisiaj?
— Wieczorem muszę być w domu — ostrzega.
— Naturalnie, spacerek to przecie tylko...
— To może na Czerwone Wierchy?
— Świetnie! — ale piekę zaraz i swoją pieczeń:
— Ale pójdziemy przez Kościeliską — dobrze?
— Którędy pan chce: aby tylko ładną i nieszablonową drogą!
O, to lubię! Staje, że idziemy przez Kobylarz, wracamy przez Kraków. Oba szlaki obce mi jeszcze.
Wspaniały początek: rześki, mocny czuje się człowiek, aż rad się zmierzyć z czymś niezwykłym! W górze przeczysty granat nieba, jako tło srebrnawych obłoczków, roztapiających się w oczach — w nic, na dole ten świegotliwy dzieciak, z wdziękiem połykający „r” i sztuczną od czasu do czasu powagą pokrywający żywiołowość odczuć; wkrąg dywany zielone na nizinie, dywany na zboczach... — rozkosz, niezafałszowana żadnym zgrzytem, żadnym rozdźwiękiem... — słuchajcie, wy, bohaterzy w zaprasowanych majtkach z przedziałkami w przerzedzonych czuprynach, co przenosicie swędy dancingowe nad czar przyrody! — słuchajcie i — zazdrośćcie!
Czar istotnie zawisł nad doliną Strążyską... — wprost nie chce się skręcać na przełęcz w Grzybowcu! Ale pytam, co mię tu niesie? Nie mógłżem po ludzku Małą Łąką iść? Czas się traci, a może go... zabraknąć wieczorem! Tak młode źrebię, gdy się na