Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/150

Ta strona została przepisana.

Zbudźmy się jednak: trzeba nam w świat! W lewo leci żlebik skalisty do góry; śtyrbny, psiajucha... — ale woda w nim bulgoce; do niej więc! bo potrzebna: słońce wprost szpilkami kłuje. Złota p. Marysia lemoniadę przyrządza; kpem jestem, jeślim kiedy pił taką!
Wyłazimy na Wielką Turnię, tak groźną od Małej łąki, a tak jagnięcą tutaj. Dywany chrupiącej, jakby przepalonej trawy, pod nogami, — i nimi nieskończenie długo przez wierzchołek Turni na Małołączniak. Nudny, nudny odcinek, gdyby nie miłe towarzystwo szczebiotliwej panienki. Lody znów zrobiła cytrynowe ze śniegu czarodziejka: idźcie się od niej uczyć, cukiernicy!
Spiłowaliśmy się setnie, bo to i pod górę trochę. Z przerażeniem konstatuję, że godzina jest 4-ta! Kraków fiu!! Trzeba nowy powrót obmyślić: przez Twardy Upłaz chyba?
Tak, czy inaczej, na Krzesanicę teraz i na Ciemniak, ten zwrotny punkt dzisiejszego naszego spaceru. Mały odpoczynek tutaj.
Unosić się nad przyjemnością drogi, nad czarującymi widokami naokół, nad rozkoszą wdychania przestrzeni pełną piersią, wreszcie nad figlarnym przekomarzaniem się z miłą towarzyszką, — byłoby to: tracić czas na opowiadania o rzeczach jasnych samych przez się. To też idźmy dalej...
Głosy jakieś podchwytujemy w locie, — i to właśnie ze żlebiska, którym się z owego Krakowa wyłazi. Zaciekawiło to nas. Dwaj dżentelmeni rozprawiają o jurze i tryasie: geologowie snadź na gorącym uczynku. Jeden z nich odzywa się: