Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/152

Ta strona została przepisana.

godzin szedł do domu, — na której, bodaj, w tym już roku pewien lekarz warszawski w ulewę, z rewolwerem w dłoni, szedł za pijanym przewodnikiem, nie chcącym, czy nie umiejącym sprowadzić go do doliny, drogą zawikłaną, jak przed chwilą mówił ów informator, — puszczam się o godzinie 5-ej ja, człek o słabej orientacji terenowej z panienką, która „musi być wieczorem w domu”! Kpiny, panie dobrodzieju! Ale stało się.
— Dziękuję, do widzenia — rzucam geologom, na pożegnanie słyszę:
— A pamiętajcie, państwo: pierwszy próg obejść na prawo, drugi — świerk.
Wskazówki dość lakoniczne; zobaczymy, co takie informacje warte.
Dopędzam p. Marysię, która dopełnia w tej chwili kwiatowego swego przybrania. O, bo to żywy „ogródek” dzisiaj! Czego ta niewiasta na sobie nie dźwiga: maki, gwoździki, fiołki, jakieś do żółtych róż podobne kwiatuszki, itd. itd. Udekorowała się nimi, jak kwiatów bogini: i z plecaka jej sterczą, i w ręku trzyma, i na piersi przypięte, a czapka to niby diadem z barwnych kamieni żywych. Zdradzę: w obfitych zbiorach p. Marysi jest i szarotka własną rączką uszczknięta, ale jedna, jedniutka, sub secreto; czyż taki maleńki odosobniony grzeszek tak cnotliwej panience może zaszkodzić?
Drogi nie znamy: nie znaczona, nie opisana nigdzie. Wiem tylko, że wszyscy, wszyscy, co o niej mówili ze mną, a jej przedtem nie znali, lamenty roztaczali na jej temat. Jak my damy sobie radę? — zwłaszcza, że ścięgno moje z Podbańskiej podróży