Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/155

Ta strona została przepisana.

taj muszą, gdy spienione wody wiosenne tędy lecą na łeb! Pracę wieków tu znać...
Progi te obchodzimy bokiem, czepiając się to upłazków trawiastych, to skały szczerej. Trudno miejscami, ale się posuwamy. Geolog mię tylko oburza: mówił o dwu progach, a tu ich jest ze dwadzieścia dwa.
Ale co to? Kombinacja całkiem świeża! Lej, psiakrew, na dwa piętra w dół. Szukamy obejścia. Na prawo — mowy nie ma: lita skała do nieba chyba; na lewo również, ale biegnie przez nią na naszej wysokości tarasik trawiasty, szpetnie co prawda, pochyły w kierunku od skały.
— Panno Marysiu, niech no pani spenetruje, jak tam wygląda rzecz na końcu tego tarasu.
Sprawnie przewija się panienka, jak żmijka, po tarasie i komenderuje krótko:
— Zwrot! Tu dziura do dna!
Ciekawa historia: w pułapce jesteśmy. Ale Boże, Boże! co tu szarotek! Setki, tysiące milusich tych kwiatuszków kiwa główkami z podziwu, skąd się tu goście tacy jacyś wzięli... Na zapas ostrzegam:
— Nie dotykać, bo skusi!
Ostrożnie wycofała się dzieweczka z tarasu: boi się snadź grzechu.
Widząc absolutne niepodobieństwo kontynuowania tej drogi, bo czyżby się tu utrzymały szarotki w takiej liczbie, gdyby szlak tu szedł, rzucam decydujące słowa:
— Głupstwośmy zrobili, proszę pani: wracajmy! Musić tu być obejście... — tylko czy je znajdziemy? Chyba... chyba drzeć się pod Upłaz?