Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/166

Ta strona została przepisana.

Wstrzymuje mię panna Marysia:
— Proszę pana, przecież tu ścieżka idzie ku górze, a pan...
Prawda, — co do licha! Toć to tutaj właśnie na lewo był ów nosek sympatyczny, za którym dziesięć pięter na łeb do Kirkorowego żlebu! — i koło tam czerwone na skale... — wyśmienicie tę drogę pamiętam. A jednak p. Marysia ma rację: dotychczasowa nasza ścieżka pnie się jednak do góry. A no, coś nowego widać: obejście górą dolnego pnia Kirkorowego żlebu! Lecz proszę mi powiedzieć, co zostanie, gdy cały rdzeń rzeczy obejdziemy, gdy okpimy, oszachrujemy żleb? Urok Kirkora znacznie wtedy zblaknie... Protest się we mnie budzi:
— Kto mimo to pójdzie ze mną przez żleb?
Pierwsza, oczywiście gotowa p. Alinka, jako, że jest zdecydowaną amatorką rzeczy „trudniejszych”, mimo, że wogóle sprawności swej w górach nie miała okazji jeszcze wypróbować. A mama? — no, musi się przecie córką opiekować: też idzie. Radaby i p. Marysia... Ale staje, że, aby przy sposobności wybadać tajniki tych dróg, pójdzie ona z p. Antonim górną ścieżką. Tam na nas zaczekają, bo nie wątpię, że nasza droga przez żleb uciążliwsza będzie i dłuższa.
— Odjazd!
Prawa partia furknęła tylko na skrzydłach młodości... Ja powolutku prowadzę moje panie na siodełko nad żlebem. Dojście istotnie fatalne! Z duchem na ramieniu się tu idzie.
— Co? tam mamy schodzić w tę czeluść? — za-