ta ścieżka niefałszowana na pewno, niechybnie wyprowadzi na przełęcz, ale ma w pewnym miejscu śtyrbny jakiś fragment; panna Marysia „nie radzi” iść jej śladem. Nie radzi! — czy nie przesada? — pocóżby trudniejszą drogę robili.
— No, to idziemy swoją drogą! — opiniuje rezolutnie Alinka.
Spoglądam na mamę z niemym pytaniem.
— Ha, skoro i tam trudno, to może Alinka ma i rację....
— Więc śmiało! — nie święci garnki lepią. Pani Janina jest w górach bardzo ostrożna, a córuchna? — no, ta mniej; ale kto, nie znając gór, o trudnych marzy rzeczach, musić — do licha — czuć w sobie powołanie. Zresztą dzieweczka to nowszej szkoły: zręczna, silna, — to widać... Jakoś więc może damy radę...
Zaczynamy się opuszczać do żlebu. „Obecnie zejście do żlebu jest znacznie gorsze — mówi Zaruski — lawina kamienna zdarła cały upłazek wraz z percią”. Ciesz się, człowiecze, — teraz jest źle, ale niegdyś było lepiej... Hm... Aż się patrzeć na to paskudztwo nie chce! Wymalowałbym gdybym umiał, ale jeszcze gorzej maluję, jak piszę...
Atakujemy żleb odważnie. Na razie nieźle wygląda: szpara przyskalna uczciwa, będziemy się jakoś przemykać... Zaczyna się gimnastyka: prawa noga na skałę, lewa na śnieg. O, tak, s’il vous plaît! Buciarami wyorywam stupaje. Jesteśmy tu pierwsi w tym roku, śladów bowiem na śniegu żadnych.
— No, jakże tam idzie? — dopytuję z trochę robionym humorem.
Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/168
Ta strona została przepisana.