Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/170

Ta strona została przepisana.

Iść po czymś „od spodu” — to istotnie krotochwilna lokomocja.
Na podobieństwo wielkiego rozszczepionego Iksa posuwam się zwolna, ale panie, nie rozporządzając tak długimi kończynami, jak ja, jak one dają sobie tutaj radę? Boję się wprost obejrzeć za siebie! — a iść muszę pierwszy z racji kucia tych dziur. Idą jednak! Czego kobieta nie zrobi, gdy chce! Przeszły...
Płat ucieka wreszcie zupełnie od ściany: lokomocja dwutorowa musi ustać. Oddajemy się skale. Ścieżka, bo tak to już nazwę — ma w tym miejscu charakter stopniowany: z głazu na głaz, z progu na próg... Przy pierwszym atoli bloku — kłopot nie lada. Puszczam tu już p. Alinkę przed siebie.
— No, do góry!
Zaatakowała z tupetem blok, cokolwiek pomogłem, zakwiliła, stęknęła — i ma niszę nad głazem.
— Uf! nie radzę nikomu tu wchodzić — ostrzega.
Niech cię ozłocę, panienko! — nie radzisz? Więc jak? Mamy się wrócić z mamą? Innej drogi przecie tu nie ma...
Panna Alina, wydostawszy się na luz, odbiegła kilkanaście kroków i wraca z informacją:
— Koniec zmartwień, mamusiu! rozmawiałam już z p. Antonim.
— No, i?
— Siedzi w owym przykrym miejscu, powiada, że się boi...
— A panna Marysia?
— Tej nie widać, może już jest na Giewoncie...