Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/171

Ta strona została przepisana.

Podbechtało to nas. Biorę się do dzieła: gramolę się na blok. Ani weź! Oparcie mam tylko dla jednej stopy; druga noga i ręce — w powietrzu. Jakem ja tutaj wlazł, pani Janiny się o to pytać! Podobno z lewą nogą na oparciu, jak pajac na sprężynie, tom się podnosił, to opadał. Aż oto, korzystając, że w tym miejscu do śniegu jeszcze jakoś dostaję, wrzepiam łokieć w płat, stopy wraziwszy w nierówność na skale, i jak kataleptyk zawisłem na chwilę na łokciu i piętach; łokieć zastąpił po chwili czekan z pod pachy, prawą nogą zaaplikowałem wdzięczny ruch i — znalazłem się w niszy. Już — już zamierzałem, jak panna Alina „nie radzić” mamusi pchać się tu, ale takt mię powstrzymał: peszyć będę tę stremowaną w tej chwili kobietę — matkę? Bo powtarzam, nie o siebie tak dba p. Janina: ho, ho, to w górach też już kawałek majstra! — trapi ją niefrasobliwość zbyt pewnej siebie w tak niepewnym miejscu córeczki...
Najłatwiej jednak było wziąć niszę mamusi: wciągnąłem ją po prostu na czekanie...
Ale jak my strasznie upaprani jesteśmy tym ohydnym czarnym błockiem naśnieżnym z nawianego kurzu, czyli, jak podoba się twierdzić jakiemuś uczonemu, z pyłu kosmicznego! Białe bluzki pań wyglądają, jakby kominiarz nimi po trzykroć kominy u Karpowicza wytarł. Szwy nam w odzieniu popuszczały, gdzie tylko mogły! Tydzień paznokcie po tym czyściłem w pocie czoła...
W istocie to ja skróciłem nieco tę opowieść, nad którą zresztą taternik „pur sang” z uśmiechem pobłażania przejdzie... — trzy tam były takie trud-