Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/172

Ta strona została przepisana.

niejsze wyczyny po opuszczeniu szpary przyskalnej, ale czy to nie wszystko jedno skorośmy wyszli? O typ trudności przecie idzie, a nie o ich liczbę...
Wyszliśmy cali i zdrowi, ale niechby tak — nie daj losie — zdarzył się wypadek — a jakżeż o to łatwo na prostej nawet drodze — co toby się za gromy zapaliły nad moją głową biedną! — — przestępcą by mnie zrobiono! A „wina” przecie w obu razach jest zupełnie ta sama! Takie to niekonsekwencje panują w życiu! Co do mnie, to zawsze ta możliwość odpowiedzialności niezasłużonej ćmiła mi uroki wycieczek. Rozumiem, że wyciąganie osób mniej doświadczonych na jakieś specjalne niebezpieczeństwa, lekkomyślnością by było, ale ja na takie drogi nie tylkobym nie prowadził, lecz i sambym nie chodził... Czyż winien był Bandrowski zaszłemu nieszczęściu? — czy zawinił, że z kobietami na Granaty poszedł? Inaczej, to by chyba Gubałówka z Kuźnicami na wycieczki została...!
Gdy nas zobaczył p. Antoni, rzucił się szczupakiem na swój fragment i momentalnie go wziął. Rzeczywiście godzinę tam przesiedział... Nie przeto jednak by całą godzinę go się „bał”, lecz dlatego, że przypuszczał — człowiek małej wiary — że my sobie w żlebie rady nie damy i wypadnie nam się cofnąć: chciał sobie zaoszczędzić przykrego fragmentu. Przekonawszy się, żeśmy zwyciężyli, zwyciężył i on.
A panna Maryśka? To dobosz, wachmistrz, pułkownik, generał! Myszkowała sobie gdzieś na skałkach, bo swoją ścieżką doszła do kresu już dawno.