Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/173

Ta strona została przepisana.

Stanowczo jej ścieżka lepsza. Legenda Kirkorowego żlebu — umrze! — a szkoda... Tak czy inaczej, najciekawszą pozostanie ta droga na Giewont...
Jeszcze jeden płat śniegu u góry, tak dobrze widziany ze Strążyskiej, i wychodzimy na wielką pochyłość trawiastą.
Dwaj panowie jacyś dążą od przełęczy; jeden z nich, w mundur opięty oficer, gdy spojrzał na moje panie, — zdębiał: na zapas zaczął sobie otrzepywać mundur.
— Nic nie pomoże, panie majorze! — zwinąć go lepiej w tobołek...
Ale pocieszyliśmy ich, że gdy pójdą obejściem panny Marysi, błota tego unikną.
O wiele ciekawszy był gość następny. Gdyśmy się zaczęli kierować w górę na lewo, spostrzegliśmy dziwnie odzianego pana, który znakami naprzód, a później ostrzegawczymi krzyki, jął nawoływać, byśmy tam nie szli.
— Dlaczego? pytam — pamiętałem bowiem doskonale, jak szliśmy tutaj przed pięciu laty.
— Tam niemożliwie trudno — odpowiada.
Nieszczególnego tedy nabrałem wyobrażenia o wprawie taternickiej tego pana i pytam:
— A pan sam tak przez żleb Kirkora się wybrał?
Zmieszał się jakoś...
— Ja do Zakopanego idę.
— No, domyślam się. Ale jak? Zna pan tu drogę?
Zdziwił się... i pokrywając zakłopotanie, mówi:
— Widzi pan tam przecie ten lasek...
— Lasek?