Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/178

Ta strona została przepisana.

ckie — to, pardon, bezmyślność! Szczególnie Polak powinien to umieć wyczuć: i nas przecie „darowywano” zaborcom...
Nie będę się długo rozwodził nad przebiegiem całej tej wycieczki: nie będę opowiadał, jak wędrowaliśmy przez przełęcz Pod Kopą, jakeśmy zgubili Płońskiego poniżej Votrubovej Chaty, szukali go na Jagnięcym Szczycie, a znaleźli przy Zielonym Stawie, jak powędrowaliśmy nazajutrz przez Matlary do Różanki, — z lekka tylko dotknę kontredansa, któregośmy we dwie pary odtańczyli między Różanką, a schroniskiem Teryego, — nie będę łez ronił nad biednym Płońskim, który w końcu po samarytańsku chorą Alinkę do mamy przez Zdżar odwoził, — przystąpię odrazu ad rem, jakem to ja w ciągu trzech dni Pośrednią Grań zdobywał.
Poniedziałek 24-go lipca — jesteśmy jeszcze razem; w dziwnym jednak jakimś rozbiciu duchowym znajduje się gromadka... A dziw, bo słońce leje się wprost potokami do obszernej izby hotelowej, w której wspólne otrzymaliśmy locum. Jesteśmy w niesłychanie w tym czasie zapuszczonej i obdrapanej Różance. Część hotelu zarekwirowana przez armię pobratymczą; z daleka to już widać, ale jakże czuć z bliska! Czym prędzej chciałoby się uciekać, a tu, jak na złość, zgodzić się nie możemy na program. Co myśmy już projektów przetrawili dzisiaj od 5-tej rano! W kiepskim humorze obudził się pochmurny nasz Płoński. Złożyły się na to przyczyny zarówno duchowe, jak i cielesne; pierwsze pomijam, z drugich najważniejsza — przydługie pono buty w palcach. Milutka p. Alina też ka-