Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/179

Ta strona została przepisana.

prysi: zaziębiona biedna, gorączkuje, — z oczu to jej widać. Bez względu na to, upiera się o Łomnicę. Żadne perswazje nie pomagają. Godzę się niby, w nadziei, że w drodze ochotę straci; przeciwny temu planowi Płoński nie chwyta subtelnej mej myśli i — zrywa pertraktacje:
— Róbcie, co chcecie! Sam idę do Teryego.
Dla poprawy humoru ciągnę towarzystwo do kawiarni przy „tarajce” na śniadanie; jak kulą w płot trafiłem: trzy kwadranse nam kawę dawali! Zamiast naprawy cudzych humorów, własny humor straciłem! Akurat tak tu dbają o wczesnych turystów, jako właśnie w Zakopanem.
Słońce jak gdyby nas chciało zawstydzić: śmieje się z nieba jeszcze szczerzej, jeszcze radośniej. Płoński leci przodem; mąż ten ma zapewnioną starość: nie sposób, by na boiskach biegowych kiedyś nie zasłynął. Naraz:
— Stop!
A jesteśmy dopiero przy „Kozicy”. Okazuje się, że niedoświadczona panienka przeceniła siły. Na Łomnicę już nie pójdzie, bo się męczy, ale i wrócić do Różanki mimo perswazji nie chce. Zaproponowałem wyjście:
— Wy, młodzi — tu Płoński piwonii stał się podobny — idźcie sobie wolniutko w kierunku Teryego. Jeżeli jednak, jak się obawiam, niedyspozycja szybko nie minie, nie kwapcie się do schroniska, wracajcie do Różanki, by bliżej być świata. My również tam ściągniemy na noc — i zastanowimy się wspólnie, co zrobić dalej.
Urągliwe pytanie rzuca mi Płoński: