Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/18

Ta strona została skorygowana.

Bez szczególnych wypadków — chyba, że za szczególny wypadek uważać brak deszczu — docieramy do Pięciu Stawów na nocleg, postanawiamy bowiem szanować się na wstępie sezonu i uważamy spacer dzisiejszy za zaprawę sportową. Przed spaniem uczta: dziewoja służebna ugotowała nam zacierek ze słoniną. Mój Boże! i na taki rarytas człowiek nosem w domu kręci!... Spało się tylko marnie, bo kości do stylu materaców jeszcze nie były się jakoś dostosowały na pierwszej wycieczce.
Nazajutrz całkowity tryumf: przywieźliśmy pogodę z Warszawy. Słońce, ciepło, raj... — hajda tedy przez Świstówkę! Pan Zdzisław naparł się o Siklawę, jako że nie widział jej jeszcze, ja tedy wymykam się nieco przodem w świat. Na pierwszym cyplu Świstówki, gubiąc oczy w cudach Roztoki, czekam na towarzyszy, — gdzie tam! mieli być za pół godziny, a tu już półtorej siedzą... Co, do kaduka! zasnęli pod wodospadem? Nie, — używają, jak się okazało, kąpieli w Siklawie; obnażywszy dumne piersi, wystawiają je na prąd wodny debout... Siklawa dziś nad wyraz obfita, — wietrzyk ku bokom rwie tumany i prysznicuje bosko: pławią się w wodnym pyle Roztoki, ja tymczasem — w jej pięknie!
Idziemy dalej. Na Opalonym znów przepyszne widoki: na prawo groźna kamienna epopeja skał, na lewo łagodna sielanka zieleni leśnej, sklamrowanej białą wstęgą wijącej się szosy... Cudny, cudny kraj!
Do Morskiego Oka docieramy na pierwszą. Tam, przy sutym dość obiedzie, zrosły już niejako z Morskim Okiem dobrotliwy pan radca dr Nowicki