— albo przewodniki są za mądre, albo ja dla nich za głupi: w literaturze tej trudno mi się zazwyczaj połapać. Dzieje się to pewnie dlatego, że nie mam cierpliwości przestudiować opisu spokojnie w domu, jeno łapu-capu odczytuję na kolanie, w deszcz nieraz i w wicher. Poza tym nieostrożna to literatura niekiedy.
Weźmy np. taką informację: „nie dochodząc o tyle a tyle minut do wyniosłej skałki i t. d.” — a skąd ja wiem, do diabła, że tam będzie taka skałka? — odkąd mam te minuty liczyć? Albo: „skręcamy w punkcie, gdzie na mapie sztabowej takiego a takiego państwa przypada litera „n” z napisu, odnoszącego się do i t. d.” — więc może szafę biblioteczną mam dźwigać na plecach na wycieczkę? Szanuję niezmiernie tę niesłychaną pracę, jaka tkwi w tych małych książeczkach, ale, mój Boże, jakie one dziwne czasem w informacjach! Pisze się je ponadto często stylem jakimś suchym, zdaniami tasiemcowymi, uzbrojonymi w tyle różnych nawiasów i prostych, i łukowych, i klamerkowych, że naprawdę w ciszy gabinetu trudno je odcyfrować, — a cóż dopiero w zdenerwowaniu, na wietrze, co kartkami łopoce, w deszcz, co na nie łzy leje. Czy nie wścieka wprost średniej miary turysty zdanie w rodzaju: „północny stok południowo-zachodniej grani zachodnio-wschodniego odgałęzienia północnego łańcucha grupy?” Przesadzam, ale nie wiele... I zastrzegam się: nie krytykuję, manifestuję tylko, że sam nie dorastam do poziomu tego stylu.
Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/183
Ta strona została przepisana.