Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/186

Ta strona została przepisana.

Schodzimy, tańcząc na lotnych kamieniach. Żar niebieski złagodniał nieco; dzień piękny w całej pełni... Cisza... Lekki tylko szmer czynią kamyki, zsuwające się z góry, same przez się, bez dotknięcia, jutro zaobserwujemy to lepiej...
Daleko, daleko w dole, przesuwają się jacyś ludzie w kierunku ku Teryemu. Nie jestem dalekowidz, ale — dalibóg — te dwie laleczki to nieoceniony nasz Płoński z p. Alinką, — po ruchach ich poznaję. Ale skądby oni? Toć wyglądało na to, że wrócą do Różanki, toć tam niby mamy się spotkać na noc... Zaczynam wrzeszczeć wniebogłosy: zatrzymali się. Tak, to on napewno, — po „za długich w palcach” butach go poznaję! Jak ptak skrzydłami, załopotał rękami, jak gdyby powiedzieć co chciał, — poczem pokazał dumne pięty. Idą z towarzyszką wyraźnie ku Teryemu. Czy nas nie poznali? czy może buty mię zmyliły? Boć cożby ci ludzie zmienni zamierzali?
Przy potoku na dole siedliśmy do herbatki. Nadchodzą dwaj jacyś panowie, wracający z Łomnicy; rozbijają też obóz. Zapoznajemy się: sprawne widać taterniki, — czuć to odrazu. Czy dziw, że rozmowę skierowywam odrazu na Pośrednią? I oto dowiaduję się, że niegościnne piarżysko, z którego wracamy, — to właśnie droga na Pośrednią Grań.
— A gdzież tu jest co dwuramiennego? — pytam.
— Nie widzi pan? Takie dwa języki wysuwają się z obu stron ku górze, niby dwoje ramion wzniesionych do nieba.
Masz tobie! — nieporozumienie. Ale nie jam tu winien; skoro mówi się obrazowo o kształcie figu-