Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/188

Ta strona została przepisana.

wypadek na spotkanie naszych ofiar. Ale gdzie tam: ani słychu o nich... Wobec tego pójdziemy spać. Myśmy się w umówionym miejscu przecie stawili: nie naszą będzie winą rozszczepienie wycieczki.
Ranek następny też nas nie zawiódł. Słońce diamentami skrzy się w rosie porannej; gotoweby już prażyć nawet, gdyby jędrny wietrzyk nie studził jego zapałów. Błękit na niebie, błękit w duszach. Na śniadanie wstępujemy pod Kozicę: polską tu tylko słychać mowę w tej chwili, choć to tak blisko pomadkowych Szmeksów.
Tym razem idziemy już z planem, rozumnie, czy nam aby na długo towaru tego wystarczy? Oczywiście, kierujemy się wprost do prawego języka zatoki piargowej. Zazwyczaj śniegu tu sporo, w tym atoli gorącym lecie, albo już znikł, albo dotapia się teraz, — i to jest przyczyną nowego naszego zmartwienia: bo — oto — bombarduje nas piarżysko kamieniami nawet w chwilach zupełnego spokoju. Leżą tu jeszcze szczątki śniegu, który, topniejąc powoli, zwalnia do lotu kamienie przez siebie uwięzione. Gdy więc słoneczko mocniej przygrzeje, kamienne pasażery gotowe! A podrażnij no to jeszcze stopą człowiecze, rwetes się czyni niebywały... To też szliśmy jak po falach ruchomych: wszystko chciało na dół! A jak pilno tej hołocie! To wprost, to trawersami idziemy, — nic nie pomaga: kąsają nas w nogi osy złośliwe. I gdy już u samej góry zrobiłem jakiś ryzykowniejszy krok, trąby Jerychońskie zagrzmiały: całe to bractwo puściło się na mnie; istna kanonada! Do kolan niemal zna-