Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/189

Ta strona została przepisana.

lazłem się w kamieniach, nogi mi obiły, sztylpy podarły, powściekały się...
Dotarliśmy wreszcie do szerokiej ściany progowej, która świat nam dalszy odcina. Sięgam po przewodnik, dałbym taki autorowi, gdyby się na poszukiwania śmierci wybierał! — napewno byłby wiekuisty. Z zawiłego sensu wynika, że można iść wprost, można na prawo, a można i na lewo, czegóż więcej chcieć?
Nichże więc pan flanki zbada, panie Stanisławie, — ja czołowym atakiem do kominka się biorę.
Poszedł p. Stanisław na prawo, pomyszkował z kwadrans, zajrzał w jakąś dziurę, machnął ręką i z wdziękiem przesunął się po ruchliwym podłożu ku lewej kulisie sceny. Jął z kolei tu badać teren, macać skałę, spoglądać w górę, na dół, na boki — i przyszedł do wniosku, że ani mowy o wejściu.
Ja tymczasem — darłem się w komin, czy rysę, jak kto woli, zupełnie niemal pionową; rozpieranie jednak ma dobre, stopnie oddolne niczego, chwyty widać aż tam, do tego „parawaniku” skalnego, co jakby dzielił kominek w górnej partii na dwie przegrody. Wznoszę się powoli, nie powiem iżby mi łatwo to szło, ale przychwalam sobie. Przy parawanie — stop. Prawa strona wejścia jakoś się spłaszcza, rozłazi, trzeba przesunąć się na lewo. Ba, ale tu właśnie sęk: ostatnie stąpnięcie po prawej stronie pewne, chwyt dla lewej ręki jest, ale stąpnięcie na lewą nogę — powyżej poziomu głowy. Przymierzam się i tak, i owak, rozpieram, zwę-