z Krakowa opowiada o nieszczęsnym roku bieżącym, — mówi, jak to on, przez pięć tygodni siedząc tu w schronisku, co dzień próbował wycieczek i co dzień go deszcz osadzał...
Poobiedzie mamy wolne, puszczamy się tedy na delikatny spacer na Żabi Niżni. Wstyd, — bo tak jakoś misternie wykombinowaliśmy drogę, że zaplątaliśmy się w płyty — i „nie puściło”... Wracamy z przygaszonym nieco entuzjazmem, szybko biegnąc ku Czarnemu po ścieżce „własnej”, warszawskiej, na którą, zebrawszy na jej budowę nieco groszaków, z dumą teraz patrzymy; za parę dni mamy ją właśnie odebrać oficjalnie od przedsiębiorcy.
Wyłgawszy się jako tako panu radcy z niepowodzenia, siedliśmy znów do jadła, bo co robić w schronisku? Zjawił się wkrótce słowny p. Jerzy Lande, a w parę godzin później p. Stanisław Osiecki, każdy z innego świata krańca. Tak to się uczciwa kompania zawsze „u dna korca maku” odnajdzie...
Jesteśmy razem. Tradycyjny gliwajn — przepraszam za nazwę — i skoro świt — w drogę na Wysoką przez Czeski Szczyt! Co? Świeży taternik p. Zdzisław — odrazu na grań? No, jakoś to będzie, pociesza p. Stanisław, wódz naszego zastępu.
Zerwaliśmy się wcześnie nazajutrz. Aż coś ciągnęło w świat, aż gnało... — tak cudny wstał ranek! Przez jezioro motorówką... Liczne towarzystwo przed nami: to dwaj znani taternicy prowadzą rozświegotany huf ośmiu różnorako wyćwiczonych pań. Są tam i klasowe taterniczki, jest i zarybek dopie-