Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/190

Ta strona została przepisana.

żam, wydłużam, stopą w głowę celuję — nic! Królestwo tu za chwyt, wszystko jedno, naturalny czy sztuczny! O kilka kroków stoję od celu i nie wiem, co zrobić! — rezygnuję wreszcie i cofam się na z góry upatrzone stanowisko. W kominie przyjmuję jeszcze raport towarzysza o flankach. Zbytnio ja temu raportowi nie ufam: eksperiencji technicznej w skałach ma jeszcze niewiele p. Stanisław; zamierzam sam sprawdzić, ale warunkiem pierwszym do tego jest — wyleźć z komina. Kłamałbym, gdybym się chwalił, że jednym susem byłem na dole, dobrze ja się tam nabiedziłem, zanim z niego wylazłem. Jesteśmy znowu razem: w upale dzisiejszym spiłowany wprost jestem kominiarską tą robotą; mam teraz niby na prawo i lewo wywiad towarzysza powtarzać.
— Nie chcę! — uderzmy się w piersi, panie Stanisławie, na Pośrednią Grań widać, tak chybcikiem się nie chodzi... Czekajmy lepszej okazji!
Dodać bowiem muszę, że późne wyjście dzisiejsze z Różanki, łącznie z tym kominkiem sprawiło, że południe już pono przeszło. Na nowo brać się teraz do szukania i do zdobywania szczytu — to już chyba za późno... Przyznał mi rację towarzysz.
I z bólem serca po raz drugi wracamy. Zresztą, wczoraj można nie liczyć: dostępu do Pośredniej nie znaleźliśmy; dziś — nie znaleźliśmy wstępu w skały. Wczoraj niedocenianie problemu się zemściło, dzisiaj sprawność taternicka zawiodła. Dla młodego mego towarysza to epizod z doświadczeń, dla mnie — grzech. Ale, że ja nie taki strachliwy na