by się nie skończyła... I jagnię lwem się czasem staje...
Gotujemy się z p. Stanisławem do odwrotu jutro przez Przełęcz Lodową. Aliści chłop strzela, a traf kule nosi... Pohukując sobie wesoło, wracają właśnie z Lodowego i Baranich Rogów, na jedną dawkę, wczorajsi nasi znajomi panowie Z. i L. Chcieli już nam winszować Pośredniej Grani, gdy smutną prawdęśmy im wyjawili.
— Zemścimy się za panów: idziemy jutro na Pośrednią!
Błysk jakiś zapalił się w oczach skromnego mego towarzysza...
— Panie, — mówi do mnie dyskretnie — czy pan by mi za złe nie wziął, gdybym ja tak poszedł z tymi panami?
— A niech pana kule biją! — wrzasnąłem — tom ja gorszy od pana?
Stanęło, że idziemy jutro... na Pośrednią Grań. Aby jednak tych szybkobiegów nie krępować, proszę tylko, by nam wejście na próg wskazali: czekać będziemy na nich o siódmej rano u skał.
Nieszczególnie się spało tej nocy: wiatr duł i duł, jakby nieszczęście chciał wywróżyć. Ale utrwalona pogoda się oparła: ranek tysiącem blasków zajaśniał. Żeby się nie skompromitować, — boć myśmy żółwie wobec tych wyrywaczy — budzę towarzysza o 5-tej rano i ruszamy drogą, którą przyszliśmy tu wczoraj. Przy tym bez śniadania, boć wiemy już, że to słaba strona schronisk; powetujemy sobie w skałach.
Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/192
Ta strona została przepisana.