Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/193

Ta strona została przepisana.

Biegnie się po królewsku! Jesteśmy... Sięgam do plecaka i — masz ci los: Płoński uniósł wspólną herbatę! Ta onegdajsza u potoku była to resztka pozostała w czajniku. Dlaczegośmy się zaś do stałych substancji jadalnych nie wzięli, nie wiem; raczej wiem: pal pies śniadanie wobec honoru! A honor nam doradzał wejść w skały przed przyjściem tamtych panów. Niestety, biegacze to nielada: nie udało się.
— Plecaki, okrybidy do niszy! — komenderuje p. Z. Pogoda pewna: nie ma co dźwigać.
Niebacznie, po żakowsku wprost, zapominamy z p. Stanisławem wziąć jadła do kieszeni; mam w niej siedem cukierków, towarzysz zaopatrzony jest w manierkę wody.
— Do żlebu! Na próg!
I wrzepili się obaj właśnie w to samo miejsce, które nie smakowało tak wczoraj p. Stanisławowi. Okazuje się, że można było tam wejść. I weszlibyśmy byli niechybnie, gdyby człowiek napewno wiedział, że tam się droga zaczyna; ale gdy się pewności nie ma, czy dziw, że trudniej się decydować? Wymalowanie tam strzały nie ubliżyłoby taternictwu nic a nic... (choć żachnie się kto może).
Nie powiem, żeby wejście było jak po stole. Przeciwnie, jest pod stadem zdechłych psów... Wzięliśmy je jednak bez zbytniego trudu. Zaraz na progu pożegnaliśmy się z informatorami: co my mamy sobie nogi i piersi zrywać?
Zaczyna się piła, piła tym przykrzejsza, że żadnych śladów drogi tu nie ma; kilka może kopczyków na całej przestrzeni, osłoniętych zresztą buj-