Strona:Jan Rzewnicki - Moje przygody w Tatrach.djvu/197

Ta strona została przepisana.

chwili straszy nas burza. Zawlokło się niebo, szczyty poginęły w mgłach... Na naszej Pośredniej — też mleko. Krótkie błyskawice dziwnie niesamowite światła rzucają na ponure tło, — rechotliwie warczące chmury grożą nam, jak złe psy z łańcucha... Tym mistyczniej to wszystko wygląda, że suchy to flirt: nie pada nic, choć od pół godziny tak się już szczurzą żywioły.
Ku szczytowi pędziłem, jak na zatracenie! — ledwie mi nadążał młody towarzysz; miałżem sobie dać wyrwać w ostatniej chwili zwycięstwo? I oto w momencie, gdy położyłem ręce na ostatnim już głazie szczytowym, w bengalskim oświetleniu błyskawicy stanął nam wierzchołek, a siarczysty piorun gruchnął gdzieś w pobliżu. Jednocześnie dziki poryw wiatru dmuchnął nam w twarze; długo powstrzymywana siłą jakaś fala deszczu bluznęła jak z kubła! Zaczęła się gra rozpętanych żywiołów. Oniemieliśmy na chwilę, my, prochy marne w tym sabacie podniebnym...
Zapraszam gestem wymownym p. Stanisława, by choć dotknął szczytu, właściwego szczytu. Niemniej wymowną, choć cichą, słyszę odpowiedź:
— Mąci mi się wszystko w oczach, ledwo się trzymam na nogach...
Co my, psiakrew, robimy! — do katastrofy to może doprowadzić... Jak mogę, najtkliwiej ordynuję powrót.
Ciekawieśmy musieli wyglądać obaj, gdyśmy z wodą w przegony, żabom podobni, na pół siedząc, zjeżdżali ze skał oślizgłych! Znów znaleźliśmy się między opłocinami grzebieni porozczepianych, ale